wtorek, 20 sierpnia 2013

Język korzyści

Ostatnio w wytycznych do zlecenia klient napisał o "języku korzyści". Cóż to jest za język? Sama nazwa daje na ten temat jakieś mętne mniemanie, ale to zdecydowanie za mało. Język korzyści to swoisty zabieg stylistyczny, przeprowadzany na leksyce, frazeologii i semantyce, a przede wszystkim na kupującym. Rządząca nim reguła jest bajecznie prosta, a siła reklamowo-uderzeniowa skuteczna. Jak to działa?

Mogłoby się wydawać, że tym, co przekonuje nas do zakupu, są właściwości danego towaru. Na przykład to, że krzesło jest odpowiednio wyprofilowane. Ale czy faktycznie o to chodzi? Nie do końca, nie bezpośrednio. W języku korzyści ważne są trzy sprawy: cecha - zaleta - korzyść. Najważniejsze jest uświadomienie sobie, że cecha nie jest jeszcze zaletą, a sama zaleta nie stanowi korzyści. 

W przypadku wspomnianego już krzesła, jego cechą jest odpowiedni kształt. Z tej cechy wynika zaleta, jaką jest wygoda naszego krzesła. Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem z tą zaletą związana jest korzyść, która skuteczniej przemawia do kupującego, trafiając dokładnie w punkt jego potrzeb. Ktoś, kto szuka wygodnego krzesła, nie szuka go dla tej zalety, ale dla korzyści, jaką z niego ma. A może nią być na przykład fakt, że nawet po dziesięciu godzinach siedzenia w owym krześle nie będzie Cię bolał kręgosłup i nie będziesz się czuł, jakby Twój tyłek się do niego przyspawał. Co z kolei przyczyni się efektywniej spędzonego na tym krześle czasu. To jest oczywista korzyść.

Wyliczanie zalet nic nie da, jeżeli klient nie będzie potrafił powiązać ich z wynikającą korzyścią. Dlatego zamiast wyliczać mu mocne strony produktu, o wiele lepiej wprost powiedzieć, co zmieni się na plus po dokonaniu zakupu.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Praca w domu

Czy gdybym mogła wybierać, pracowałabym w domu? Nie.
Przeglądam czasem ogłoszenia i inne takie. Tam "praca w domu" to atut. Nie wierzcie temu. 
Zarówno ja, jak i mój chłopak pracujemy w domu. Ma to kilka zalet, ale w ostatecznym rozrachunku taka sytuacja nie jest korzystna. Do plusów z pewnością można zaliczyć bliskość lodówki czy możliwość zrobienia przerwy w dogodnej chwili oraz to, że sam kształtujesz przestrzeń pracy. 

To chyba tyle zalet. W dodatku każda z nich może obrócić się w wadę. Wszystko to, co stanowi udogodnienie, jest także rozpraszaczem. Jeżeli uczynimy przestrzeń dogodną do pracy, cały pokój będzie biurem, a nie miejscem wypoczynku. Jeżeli zechcemy zrobić z niego miejsce dobre do relaksu i rozrywki, praca nigdy nie będzie tak wydajna, jak w miejscu przeznaczonym wyłącznie do zajęć zawodowych. Kończy się albo na tym, że stale ma się pracę w domu, albo dom w pracy, co nie sprzyja stworzeniu atmosfery typowej dla żadnego z tych miejsc. 

Ale jest coś, co nadaje sens takiej pracy. Szkoła dyscypliny i równowagi. Powoli uczę się granicy między pracą a resztą dnia. Raz mam tu centrum dowodzenia wszechświatem (zwłaszcza, gdy Coolporterzy zajmują się tu nową produkcją albo trwa sesja), raz warsztat copywritera. Czasem po prostu mój pokój, gdzie siedzę i robię słodkie nic. Lub prawie nic.

Więc jak to zorganizować, żeby działało, gdy nie ma się wyboru? Jak nie stać się piżamowcem? Ja mam kilka niepisanych (do teraz!) reguł, których nawet w miarę przestrzegam.

1. Najpierw się ubierz, głupia!

Najprostszym sposobem na niebycie piżamowcem jest unikanie piżamy. Ona jest do spania. Tylko i wyłącznie. Dopóki nie jestem umyta, ubrana i po pierwszej kawie - dzień się nie zaczął. A musi się zacząć, bo staram się pracować w dzień. Zwłaszcza, że moja najwyższa forma intelektualna przypada na poranek i godziny okołopołudniowe. Jeżeli Twoja też - przespanie tego "momentu" jest wyjątkowo głupim pomysłem.

2. Biurko jest święte

Jeżeli siedzę z komputerem gdzie indziej, niż przy biurku, robię to rekreacyjnie. Moje biurko, na którym panuje względny ład (czytaj: jest na nim pusto), służy wyłącznie do pracy i nauki. Gdy przy nim siadam, oznacza to, że włączam tryb: ROBOTA. Dla podkręcenia efektu wkładam okulary, co daje mi +10 do inteligentnego wyglądu. Wymagam wtedy więcej od swojej głowy i faktycznie się udaje. Nie wiem, jak to działa, ale tak jest. Tryb ROBOTA W OKULARACH to ostateczność: gdy muszę pisać dużo albo szybko. Albo dużo i szybko. I gdy zaczynają boleć oczy.

3. Łóżko to nie jest biurko

Da się na łóżku spędzić cały dzień. Da się w łóżku pisać i zarabiać. Ale przez to zaciera się granica między życiem osobistym (wręcz intymnym) a zawodowym. Nie wspominając, że stajesz się piżamowcem. Spać w łóżku, jeść w łóżku, kochać się w łóżku i pracować w nim - to nie jest zdrowe i nie służy wydajności pracy. Pracuj w miejscu, które kojarzy Ci się z tym zajęciem. I tylko tam. Wprawdzie bierzesz pracę do domu (lub sama się wprasza), ale nie zaciągaj jej do łóżka.

4. Gdzieś tam jest świat

Pracujesz w domu i w domu odpoczywasz, a za oknami przetaczają się niewidzialne kłęby świeżego powietrza. Gdy już nie możesz, idź przewietrzyć mózg. Kwadrans łażenia naprawdę dobrze robi. Jeżeli nie możesz wyjść, przynajmniej otwórz okno. Świeże powietrze jest chyba składnikiem świeżej myśli.

sobota, 17 sierpnia 2013

Cena przestrzeni

Od miesiąca chodziło mi po głowie poszerzenie przestrzeni. Oczywiście kosztem rzeczy, które w niej zalegały. Dlatego dzisiaj wywaliłam bez zbędnych sentymentów połowę swoich ubrań, zostawiając tylko te, które się faktycznie podobają i często w nich chodzę. Ostały się też takie, którym nie mogłam nadać jakiegokolwiek statusu. Jutro ten sam los spotka połowę pozostałej połowy. W dalszej kolejności papierzyska.

Nie powiem, żebym miała jakieś parcie "Chcę mieć najwyżej 100 rzeczy". Po prostu mam ich za dużo, a wolę przestrzeń, niż jakieś szmaty z pobliskiego sklepu z tanią odzieżą.

Treści do filmów

Mam tę przyjemność, że nie ograniczam się do pisania precli i mogę współpracować z twórczymi ludźmi, którzy robią coś tylko dlatego, że lubią. W dwóch linkach poniżej znajdują się filmiki. W obu przypadkach byłam autorką tekstu i lektorką.
1. Ten film powstał w ramach akcji “Nie bądź żbik – oddaj szpik”. Nie byłam jakoś przekonana do tego hasła, więc nie wykorzystałam go w tekście. Poza tym chodziło o to, żeby produkcja nie była przywiązana do jednej akcji, ale sprawdzała się też w innych sytuacjach.



2. Ten z kolei powstał na zlecenie byłego już dziekana Wydziału Filozofii KUL. Miał za zadanie promować kierunki działające w ramach tego wydziału: filozofię, filozofię przyrody, retorykę stosowaną i kulturoznawstwo.




Łatwo zauważyć, że nie jestem profesjonalnym lektorem. Profesjonalny lektor nie mieścił się w budżecie, zwłaszcza, że w pierwszym przypadku wynosił on 0,00 zł.
Za dwa te wytwory odpowiadają panowie z grupy Coolporterzy. W jakimś stopniu pomagałam im przy sporej części filmów, dostępnych tutaj. Najczęściej jednak była to pomoc w postaci wsparcia moralnego, udzielanego mojemu chłopakowi, który odpowiada za operatorkę i montaż.
Jeżeli masz pomysł na teledysk, reklamówkę, skecz czy cokolwiek, co chciałbyś nagrać, zgłoś się do nich.

Zabawni klienci na Textmarket

Textmarket, chociaż ma chyba całkiem dobrych moderatorów, nie zawsze jest w stanie ustrzec piszących przed klientami, których wymagania nie są współmierne do ceny. Przywołam dziś jeden przykład, jak zamawiający starają się obejść wycenę tekstów i kupić wartościowy artykuł za cenę precla.
Zauważyłam, że dość często pojawiają się zlecenia, w których klient prosi o :
teksty do późniejszego dodawania na wartościowe serwisy. Jednocześnie prosi o stosunkowo wysoką jakość. Domaga się też KONIECZNIE, aby tekst był podzielony na akapity opatrzone podtytułami.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie było to zamówienie z kategorii LOW (2 gr/słowo). LOW, czyli “Tekst nie zawiera błędów ortograficznych, stylistycznych i gramatycznych. Jest spójny logicznie i zrozumiały dla czytelnika”.  I tyle! Nic więcej!
Tymczasem klient chce, żeby mu sklecić typowy artykuł o “stosunkowo wysokiej jakości” na “wartościowe serwisy”. Nie rozumiem – albo chcemy jakość LOW, albo stosunkowo wysoką. Pytanie:  wysoką w stosunku do czego?
Dla mnie to jest próba wyłudzenia całkiem niezłego tekstu za dwukrotnie niższą cenę. I chyba nie tylko ja tak uważam, bo o ile przyzwoite zlecenia rozchodzą się czasem w kilka minut, o tyle to wisiało cały dzień. Niestety, i na nie ktoś się w końcu połakomił. Póki jakiś desperat będzie brał takie zamówienia, będą się one pojawiały. Sytuację mógłby zmienić tylko masowy bojkot.
Zgłosiłam Textmarketowi sytuację i swoje wątpliwości, prosząc o wyjaśnienie sytuacji lub wyprowadzenie mnie z błędu – może jednak wszystko jest w porządku? Odpowiedzi niestety nie dostałam. Może ktoś bardziej doświadczony powie mi, czy jestem przewrażliwiona.

piątek, 16 sierpnia 2013

Textmarket - co do czego?

Poprzedni post był kierowany raczej do osób, które już wiedzą, czym jest Textmarket. Więc ten mogą sobie z czystym sumieniem odpuścić.
Textmarket.pl to strona pośrednicząca między ludźmi, którzy chcą kupić teksty i tymi, którzy je tworzą. Garść informacji:
1. Logowanie: jest darmowe.
2. Kierunki działalności: są dwa. Możesz a) pisać, co uważasz za słuszne, wystawiać na giełdę i czekać, aż się sprzeda; b) realizować zlecenia.
3. Realizowanie zleceń. Żeby zacząć przyjmować zlecenia, musisz najpierw wstawić na giełdę teksty o łącznej długości 30 000 znaków ze spacjami. To nie jest dużo. Mi to zajęło może cztery dni, ale mogło o wiele mniej. Obijałam się, tak. Druga rzecz: żeby przyjąć zlecenie, musisz mieć na swoim koncie połowę jego wartości. Żeby tak było, możesz albo czekać, aż coś już wstawionego się sprzeda, albo doładować konto. Tutaj ból – kwotą minimum 100 zł.
4. Jak wygląda przyjmowanie zleceń? Gdy dwa powyższe warunki zostaną spełnione, pojawia się zakładka “Nowe zamówienia” i – jeśli coś się tam pokaże – zgłaszasz się do realizacji. Oczywiście zgłaszają się też inni, dlatego warto zachęcić klienta, pisząc mu coś zalotnego, na przykład jacy to nie jesteśmy świetni i doświadczeni w pisaniu. Gdy klient dokona decyzji, dostaniesz maila.
5. JEEEZU, MAM ZLECENIE! Piszesz, wgrywasz, czekasz na reakcję. Tekst może być przyjęty lub cofnięty do poprawki. Podobno nawet jest możliwość zgłoszenia reklamacji, ale nigdy mi się to nie zdarzyło, więc nie wiem, jak to wygląda od strony technicznej. Od strony finansowej – tracisz ową wspomnianą już połowę wartości artykułu. Po zakupie klient może skomentować wyniki Twojej pracy. Komentarz zobaczysz na swoim profilu.
6. Stosunek cena-jakość. Cena za słowo jest uzależniona od jakości tekstu. Są trzy kategorie jakościowe. Słówko kosztuje 2, 4 lub 8 groszy. Dokładne kryteria znajdziecie na stronie.
Dlaczego polecam textmarket? Bo jest ładny, funkcjonalny i może okazać się dobrym pomysłem na dopełnienie portfela.

Na dobry początek - Textmarket

Gdy stwierdziłam, że czas coś sensownego ze sobą począć, zainteresowałam się copywritingiem. Nie było to zapewne odkrywcze – chyba każdy, kto myśli o pisaniu, prędzej czy później natknie się na temat. A gdy go chwilkę podrąży, natknie się na Textmarket. Tak też było ze mną.
Wchodzę na stronę i… bardzo mi się podoba. Przede wszystkim przejrzystość i intuicyjność. Jako nowicjusz nie miałam żadnego problemu z nawigowaniem. Duży plus. Zachęcona, natworzyłam tekstów na 30 000 zzs, będących przepustką do kolorowego świata zleceń i bajońskich sum. Zdecydowanie nie były to teksty nadające się na sprzedaż. Tematy mało pociągające dla pozycjonerów czy blogerów, ale pisałam o tym, na czym się znałam, więc poszło szybko. Pisałam je bez jakiejkolwiek świadomości, jak pisać, żeby sprzedać.
Wtedy wrota textmarketowej kariery rozwarły się… troszeczkę. Nie miałam bowiem środków na koncie, więc nie mogłam przyjmować zleceń. Wiedziona raczej przeczuciem niż rozsądkiem, pożyczyłam 100 złotych. Smutne to jest, że mniejszej kwoty wpłacić się nie da. Oburzyło mnie to trochę, ale po tygodniu bulwersacja minęła, bo kwota się zwróciła. Przez jakieś trzy tygodnie przyjmowania zleceń zarobiłam dwukrotność włożonych środków. Dużo to czy mało? Nie wiem, ale w tamtej chwili każda kwota była potrzebna i satysfakcjonująca. Mam nadzieję, że nie było to szczęście nowicjusza i uda się dalej utrzymywać takie wyniki i sukcesywnie je poprawiać.
Taki był początek.